*Alex*
Mijają
kolejne dni. W sumie to 7 tygodni bez większych kłótni, nie licząc tej wczoraj.
Do teraz się na mnie focha, a przecież dziś ślub jej brata Brandona z
perkusistą Brennem.
Szykuję
się w sypialni, gdy żona wraca od fryzjera.
-
Ślicznie wyglądasz. - chwalę jej wygląd, ale ona nawet nie zwraca na mnie
uwagi.
Sav
wpycha się przede mnie i szuka w szafie sukienki, którą kupiła na dziś.
Śliczna, czerwona, do kolan z nieco dłuższym tyłem, koronkowymi rękawami i całą
masą tiuli. Wprost dla niej. Uśmiecham się sam do siebie i wiąże krawat w
zbliżonym odcieniu.
Wychodzimy
z domu po 13 i udajemy się do pięknego dworku w malowniczym Santa Barbara,
gdzie urodził się Benko. Chłopcy, choć bardzo chcieli, nie mogli otrzymać ślubu
w kościele, więc załatwili znajomego księdza, a właściwie mojego wuja. Spotkamy
się przed wejściem z resztą zaproszonych osób.
-
O, już jesteście. Cudownie. - Bren ściska nas i wchodzimy do budynku.
Wszędzie
dookoła są rośliny i bardzo drogie ozdoby. Szklane żyrandole, wiszą dość nisko,
a złote kinkiety zdobią węższe korytarze. Szklane schody zdobi balustrada z
białego złota, a posadzki są wysadzane kosztownym diamentami.
Udajemy
się do odpowiedniej sali i witamy się m.in. z Nią. Dziewczyna od razu wdaje się
z Sav w dyskusję. Fajnie, że mamy w The Heirs wspólnych znajomych.
Punktualnie
o 16 zaczyna się ceremonia. Nie jest ona typowa, tak jak para młoda. Sav i Nia
stoją odpowiednio za Brandonem i Brennanem jako świadkowe.
-
Brandonie, przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności... -
zaczyna Bren i nakłada na palec ukochanego złotą obrączkę. - W domu ułożyłem
całą przysięgę, co powiem, ale to nie ma sensu. Doskonale wiesz co chciałbym
przekazać, a mówienie tego na tak zwany pokaz... No cóż. Nie jestem tego
zwolnikiem... - mówi z uśmiechem na ustach.
-
Racja. Nie potrzebujemy słów. - odpiera Brandon i bierze od duchownego
obrączkę. - Brennanie, przyjmij tę obrączkę jako z znak mojej miłości i
wierności. - wymawia słowa formułki, a złoty krążek nakłada na palec Benko i
całuje.
Wzruszam
się, po raz pierwszy na ślubie. Oni razem są tak cholernie uroczy. Aż czasami
im zazdroszczę.
Wesele
trwa w najlepsze. Goście, którzy z nami rozmawiają myślą, że wszystko jest
między nami w porządku. Savannah udaje kochaną, czułą żonę, a ja równie dobrego
męża. Choć nie muszę mówić, że woli spędzać czas z Nią, Eianem, Rylandem czy
Rydel, którzy także są tu obecni. Mam dość tej całej sytuacji i wychodzę z
teściem Kenem na balkon.
-
I jak? - pyta, opierając się o barierkę.
-
Nie jest najgorzej. W sumie to było naprawdę dobrze, ale wczoraj Savy odstawiła
scenkę i zupełnie nie rozumiem o co... - wzdycham, kątem oka rzucając w jej
stronę. Wygłupia się w najlepsze z Rydel.
Wyciągam
z kieszeni telefon i piszę do niej to co aktualnie czuję.
'Mówiłaś
kocham. Mówiłaś, że mnie chcesz. Mówiłaś, ale... Z kim innym bawisz się.
Wolności czuję... Wolności czuję smak. Ja nie chcę Ciebie, ja nie chcę Ciebie
znać...'
Próbuję
ściągnąć z palca obrączkę, ale nie mogę, gdyż nieco spuchły mi kostki. Czekam
więc chwilę obserwując jak żona odczytuje wiadomość i wracam na salę, gdy tracę
ją z oczu.
-
Gdzie poszła? - pytam Brandona, a ten wskazuje na korytarz prowadzący do
toalet.
Ruszam
w tamtą stronę i widzę jak na samym środku Savannah chwieje się. Podbiegam do
niej i w ostatniej chwili chwytam w ramiona, gdyż traci przytomność.
-
Sav... Kochanie... - szeptam i uraniam łzę, która spada wprost na nią. Nie mogę
jej stracić. Nie teraz. Jestem cholernym dupkiem. Nie potrzebnie to napisałem.
Klękam, przyciskając ją do serca i wołam o pomoc. Całe szczęście, że oddycha, a
ja w porę ją złapałem i nic jej nie jest.
Sav już miała takiego gonga- że się nie trzymała na nogach ;)
OdpowiedzUsuńSpox, Lex - nie stracisz jej!
Pozdrawiam i czekam na next.